Adam na Szlaku, czyli historie z wyjazdów różnych

Tajlandia – Chiang Mai

Vientiane. Dzisiaj pisze Ruda:)
Około południa przyjechaliśmy z Vang Vieng do stolicy Laosu. Nasz plan był prosty: zobaczyć najwięcej „must see” jak się da i wieczorem pojechać do Chiang Mai. Plan został wykonany w sporej części: było muzeum narodowe, najeżone antyamerykańską propagandą, był piękny wat w środku miasta, szybki obiad i w drogę.

Do granicy podwieziono nas super luksusowym VIP busem przystrojonym w jarmarczne światełka, koronkowo-satynowe firanki oraz z psychodelicznymi grafikami bohaterów kreskówek na karoserii. Z Laosu do Tajlandii przeszliśmy piechotą, następnie czekaliśmy 2 godziny (bagatela!) na resztę podróżnych, jak się okazało jadących również z Vang Vieng. W towarzystwie dwóch nowych pasażerów przesiedliśmy się do minivana, w którym każdy pospiesznie zajął jak najwięcej siedzeń, żeby móc się położyć i wyspać.

Różnice między odwiedzonymi krajami zauważyliśmy na pierwszym postoju przy „7eleven”(najbardziej popularna sieć minimarketów): na półkach leżało normalne (i tanie!) pieczywo, gotowe kanapki i ciastka. Obładowani jedzeniem spędziliśmy kolejne 12 godz. jadąc do Chiang Mai.

Jeszcze w samochodzie zorientowałam się w planie centrum miasta, wyszukując ulicę z guesthousami, jednak nadal pozostał nasz głowny Chiang Mai-owy problem: bezplan. Trochę czasu i kawy upłynęło zanim zza horyzontu wyłoniły się propozycje na spędzenie pierwszego (jakże słonecznego) dnia w Tajlandii. Powstały plan był napięty ale wykonalny: najpierw 2 muzea, potem Tiger Kingdom. Wszystko byłoby OK gdyby nie szalony pan tuk-tukarz, który zgodził się na wszystko ale, jak się potem okazało, zrozumiał tylko dwa słowa:) Zależało nam podwiezieniu NAJPIERW do muzeów, które są zamykane o 16:00, a POTEM do Tiger Kingdom (otwarte do 18:00). Łatwo się już domyśleć jakie słowa zrozumiał kierowca.

A więc znalęźliśmy się w Królestwie Tygrysów. Wstęp kosztował sporo pienięzy, jednak zdecydowaliśmy się na najbardziej rozszerzoną wersję zwiedzania. Każde z nas dostało karteczki na których widaniły „rozmiary” tygrysów: S, M, L, XL.
w tej kolejności odwiedzaliśmy klatki ze zwierzętami. Przed wejsciem do eSek kazano nam umyć ręce i zmienić buty. Wewnątrz klatki czekały na nas, lekko senne od upału, najsłodsze kociaki na świecie. Wielkie oczy i cudownie pręgowane pyszczki wzbudziły mnóstwo ochów i achów. Tygryski w pierwszej klatce były w wieku od 1 do 3 miesięcy i ważyły nie więcej niż 7 kg. Mimo to mieliśmy niewielką tremę przed pierwszym dotknięciem grzbietu zwierzaka – w końcu to tygrys!

Po ok 15 min. poszliśmy do klatki z rozbrykanymi rocznymi kotami. Przez cały czas towarzyszył nam ich opiekun, gdyż tygryski zaczepiały nas próbując się bawić, za co od razu zostawały karcone. Wytłumaczenie było proste: tłumienie agresji nawet w niewienniej zabawie, aby w przyszłości, gdy ich waga wzrośnie dziesięciokrotnie, uniknąć ataków.

Po zrobieniu kilkudziesięciu zdjęć, z czego na kilku Paweł dumnie pozuje z jednym z urwisów na kolanach, przeszliśmy do kolejnej klatki. Tym razem były to niemal dwustukilogramowe tygrysice. Naszą wizytą przeszkodziliśmy im w zabawie kokosem. Swoje zdenerwowanie demonstrowały pomrukami. Nie chciały również przebywać zbyt długo w jednym miejscu, więc probując je sfotografować krązyliśmy po wybiegu, raz cykając fotki a za chwilę uciekając przed przetaczającymi się w zabawie zwierzętami.
Ostatnia klatka zawierała dorosłe tygrysy leżące jak długie na trawie, nie zwracały najmniejsze uwagi na turystów. Moża się było na nich położyć, wziąc łapy do ręki czy potarmosić za ogon – żadnych pretensji.

Po tych 2 godzinach pełnych wrażeń, zapomnieliśy zupełnie o planie odwiedzenia muzeów. Jak się potem okazało i tak były zamknięte, a więc dobra nasza!

Wieczór spędzilśmy w guesthousie przy winie ryżowym i rozmowach z niemiecko-meksykańską parą, którą Ola i Adam poznali w Laosie, a teraz przypadkowo trafiliśmy do wspólnego guesthousa. Poszliśmy spać całkiem późno, mimo że nazajutrz czekał nas kolejny dzień pełen wrażeń.

Pobudka o 8:00, szybkie śniedanie i godzinna jazda do ośrodka dla słoni. Przebrani w luźne granatowe ciuchy ruszyliśmy na kurs dla Mahutów. Do obiadu uczyliśmy się teorii: poleceń jakie należy wydawać słoniowi podczas jazdy, dosiadania i schodzenia z niego, na bieżąco ćwicząc wszystkie manewry na placu. Jak każdy pojazd, również i słonia trzeba zatankować: wodą i bananami. Po obiedzie wsiedliśmy na słoniowe szyje i ruszyliśmy na przejażdżkę po dżungli zakończoną w rzece. Na miejscu wyszorowaliśmy nasze pojazdy pieniącą się korą i szczotkami, spłukaliśmy je wodą i „wywoskowaliśmy” błotem. Warstwa błota pełni ważna rolę w życiu słonia: dzięki niej nie gryzą go pasożyty, nie opala słońce. Słonie i jeden z Mahutów najwyraźniej uznali, że i nam przyda się ochrona i po paru minutach wszyscy taplaliśmy się w błotnistej kałuży.


Po spłukaniu z siebie błota w rzece, otrzymaliśmy certyfikaty ukończenia kursu prawa jazdy na słonia i wróciliśy do miasta.
Wieczór był na na tyle młody, że zdążyliśy jeszcze wyskoczyć na nocny bazar w Chiang Mai. Mnóstwo stoisk zachęcało kolorowymi ciuchami, hustami z jedwabiu, pysznym jedzeniem i tradycyjnymi figurkami. Każdy znalazł coś dla siebie. Z łupami wróciliśmy do hostelu.
Nazajutrz wybraliśmy się zwiedzać miasto. Odwiedziliśmy kilka watów i przespacerowaliśmy się ulicami Chiang Mai. Adam, Paweł i ja wybraliśmy się na tajski masaż (cudo!). O 15:00 byliśmy umowieni pod jedną ze świątyń ze znajomymi Adama: Anetą, Izą, Maetuszem i Sebestianem, którzy również podróżują po południowo-wschodniej Azji korzystając z promocji tych samych linii lotniczych. Wspólnie wybraliśmy do świątyni położonej na szczycie wzgórza, z której rozciągał sie ciekawy widok na całe Chiang Mai. Wieczorem znowu bazar, oraz nauka jazdy na skuterach dla mnie i Pawła.

Następnego dnia wykorzystaliśmy swoje nowozdobyte umiejętności. Ośmioosobową ekipą wypożyczyliśmy skutery i pojechaliśmy za miasto. Najpierw planowaliśmy poobijać się na białej plaży, jednak na miejscu okazało się, iż pora doeszczowa postanowiła schować ją przed nami pod wodą. Wypiwszy colę (jak na gang motocyklowy przystało) w bambusowej, pływającej chatce ruszyliśmy do wodospadów.

Po drodze wstąpiliśmy do Monkey Centre. Okazało się to olbrzymim błędem, i to nie ze względu na zepsucie naszych humorów ale na fakt wspomożenia durnej instytucji pieniędzmi wydanymi na bilety. Po wejściu do parku, zobaczyliśmy makaki w brudnych, śmierdzących klatkach, smutne, przywiązane na krótkich łańcuchach. Co kilka minut odbywał się żałosny show podczas którego małpy miały wykonywać jakieś sztuczki. Nie wychodziło im to zbyt dobrze i nie wyglądały na zadowolone ze swojej roli.

Ruszyliśmy dalej krętą, wznoszącą się drogą, zakańczając wycieczkę w restauracji nad wodospadem jedząc pyszne Pad Thai.
O 18:00 spod naszego guesthousa zabierał nas tuk-tuk na dworzec autobusowy, gdyż nasz pobyt pełen wrażeń w Chiang Mai dobiegł końca i przyszedł czas na Ayutthay’ę.


Mała wstawka:
Mieliśmy przerwę na zakup owoców w drodze do słoni. Wiozący nas samochód zatrzymał się na targu w jakiejś mniejszej miejscowości. W ten sposób udało się nam trafić pierwszy raz na stragan z robakami:D Na zdjęciach kolejno jakieś larwy, mały konik polny i miażdżenie karalucha.

Już wkrótce: dużo więcej dziwnego żarcia, w tym suszone żaby i durian, tańce transwestytów, bilard w burdelu i dużo więcej….

Jedna odpowiedź

  1. Ania Zazdrośnica;)

    Umieram z zazdrości.:)

    30 września 2011 o 12:22

Dodaj komentarz